Fragment powieści „Kamienie świątyni Dawida”

Polsko-Czechosłowackie przejście graniczne kontrola paszportowa. Żołnierz granicznik wchodzi do przedziału bez pukania żąda ode mnie paszportu, który mu wręczam. Powoli i z uwagą przegląda poszczególne kartki dokumentu, rzucając w moją stronę podejrzliwe spojrzenia, aż nagle wypręża się na baczność niczym pociągnięta za sznurek kukiełka. Aha! Zauważył moją wypisaneą cyrylicą wizę zezwalającą na wielokrotne przekraczanie granicy Związku Radzieckiego. Moje zrelaksowane po alkoholu pewne siebie zachowanie tylko zwiększa jego respekt.
„Dziękuję Panu, przyjemnej podróży” wychodząc salutuje.
Następnie wchodzą celnicy wcześniej ostrzeżeni przez granicznika. „Bardzo Pana przepraszamy ale mamy obowiązek sprawdzić Pana przedział, czy nie schował się gdzieś człowiek pragnący nielegalnie opuścić nasz kraj, to jest nasz obowiązek, czy nie zechciałby Pan uprzejmie wyjść na chwileczkę na korytarz?” Kiedy po krótkiej chwili jestem z powrotem zaproszony do przedziału zauważam, że nikt nie dotykał mojego bagażu. Kontynuuję picie alkoholu, próbując nie myśleć o niczym, aż wreszcie ogarnia mnie błogi sen.
Wcześnie ranną godziną budzi mnie głośne walenie w drzwi przedziału, słuchać okrzyki po Słowacku, Węgiersku i Polsku. Nie czekając na moją odpowiedz, polski konduktor otwiera przedział swoim kluczem. Wydzierają się teraz razem kakofonicznie dodając do wymienionych poprzednio języków prymitywne frazy po niemiecku. Najwidoczniej głęboko spałem i nie odpowiadałem na ich wołania, żebym otworzył drzwi, zapewne dotarliśmy do granicy Czechosłowacko-Węgierskiej.
„Ruhe!” wołam w odpowiedzi, po czym zwlekam się z łóżka i zaczynam wrzeszczeć na nich po rosyjsku z moskiewskim akcentem. Stwarza to pożądany efekt, mój paszport jest zdawkowo sprawdzony, moja rosyjska wiza zauważona, po czym międzynarodowe oddziały wycofują się mamrocząc przeprosiny w dostępnych im językach