O Autorze
Jacek Dziewiński zamieszkuje w Santa Fe, w stanie New Mexico, USA oraz w swoim rodzinnym Krakowie. Przez wiele lat pracował jako naukowiec w ośrodku badań jądrowych w Los Alamos. Obecnie realizuje swoje pasje literackie oraz udziela konsultacji w dziedzinie energetyki nuklearnej.
Rozmowa z Jackiem Dziewińskim.
Jak dużo w Pana książkach jest Pana prawdziwych przeżyć, a ile jest w nich fikcji?
Powieść „Kamienie świątyni Dawida” jest fikcją, postaci i wydarzenia są wymyślone. Wszystko jednak jest osadzone w rzeczywistości, w której dzieje się akcja. Przeważająca większość realiów była mi znana z własnego życia, jak dorastanie w PRL-u, emigracja do USA czy praca w tajnym ośrodku badań jądrowych w Los Alamos. Wiele też czerpałem z rozmów z osobami, które w danych okolicznościach żyły i działały. Polską rzeczywistość z pierwszych lat po upadku komunizmu poznałem w wyniku częstych wizyt w kraju, studiowania prasy a przede wszystkim z niekończących się rozmów ze znajomymi. Znajomość społecznego krajobrazu małego miasteczka w Polsce przed II wojną światową czerpałem z opowieści starszych osób, które wysłuchiwałem w czasach mojej młodości. Motywy historyczne, filozoficzne czy artystyczne, które tu i tam wynurzają się w formie magicznego realizmu są rezultatem mojego życiowej pasji czytelniczej.

Skąd pomysł na Kamienie Świątyni Dawida i fabułę tej książki?
Jakoś przyszło mi to głowy nie bardzo wiem skąd. Był Covid, byliśmy zamknięci w domu, nie bardzo było co robić. Zacząłem więc stukać w komputer i snuć fabułę powieści. Pojawił się król Dawid i już w książce pozostał. Zacząłem go traktować jako spoiwo różnych wątków narracji. Był szczególnie użyteczny we wprowadzaniu występujących w książce elementów magicznego realizmu. Pierwszą wersję powieści napisałem po angielsku. Druga wersja to tłumaczenie angielskiego tekstu na polski z wprowadzeniem zmian tu i ówdzie.
Jak długo powstawały Pana książki?
Samo pisanie „Kamieni” niezbyt długo. Jakieś trzy miesiące. Tekst ze mnie płynął i nie za wiele się nad nim zastanawiałem. Taki strumień świadomości. Nie konstruowałem szkieletu, po prostu pisałem, część usuwałem, cześć dodawałem, aż doszedłem do końca. I tu skończyła się zabawa. Przyszedł czas na mozolne dopracowywanie tekstu, usuwanie literówek, poprawianie gramatyki ortografii, ułożenia rozdziałów itp. Nieprzewidywalnie najdłuższe i najbardziej pracochłonne okazało się tłumaczenie tekstu na język polski. Zapewne brzmi to paradoksalnie. Myślałem, że to będzie łatwizna, w końcu tłumaczę własny tekst napisany w języku nabytym na język ojczysty. A tu nie! Szło jak po grudzie. Języki polski i angielski tak bardzo się różnią swoim duchem, że tłumaczenie polega praktycznie na komponowaniu nowego tekstu, przerabianie całych zdań, paragrafów, rozdziałów. Inaczej wyszło by jak sztuczna inteligencja a nie literatura. Myślę, że tłumacze książek mnie tu zrozumieją. Pisanie polskiej wersji Kamieni zabrało mi sześć miesięcy intensywnej pracy. Natomiast autobiografia „Dwubiegonowości, czyli wspomnienia emigranta” to inna historia. Tekst powstawał w ciągu kilku lat pisany ręcznie, ołówkiem w czasie pracy, żeby komputerowi szpicle mnie nie nakryli.
Jak chciałby zachęcić Pan swoich czytelników do sięgnięcia po Pana książki?
Powieść „Kamienie świątyni Dawida” jest, poczytna, ma wartką akcję, przygodę, są w niej elementy szpiegowskie, jest romans, wszystko to osadzone w tle epopei emigranckiej. I chociaż jest to książka w czytaniu lekka, jednocześnie nie jest płytka, zawiera elementy refleksyjne, historiozoficzne oraz dyskusje na temat sztuki. Postać hebrajskiego proroka Dawida poprzez efekty magicznego realizmu umożliwia, przemieszczanie się w czasie i rozmowy z takimi postaciami jak Ludwig Van Beethoven, Francisco Goya, czy żydowski filozof Majmonides. Zapewniam, że czytelnik nie będzie się nudził. Natomiast autobiografię „Dwubiegunowość, czyli wspomnienia emigranta” polecam dla tych, którzy chcieliby się zapoznać z trudami, perturbacjami, bólami, jak i pozytywnymi stronami emigracji, co opowiedziane jest w sposób szczery przez osobę, która tego wszystkiego doświadczyła. Po wersję angielską powieści „Stones of Temple David” mogą chcieć sięgnąć rodacy, którzy w sposób nieuciążliwy i przyjemny mogliby się zabawić i jednocześnie doskonalić znajomość języka. Książka napisana jest łatwym, potocznym stylem amerykańskim.
Czym jest dla Pana pisanie książek? Czy sprawia to Panu trudność?
Pisanie książek jest dla mnie przyjemnością, przychodzi mi to dość łatwo. Myślę, że wykonując każdą rzecz, która się bardzo lubi, nie czujemy trudów i wysiłków z nią związanych. Tak jest z twórczą pracą powstawania utworu literackiego. Natomiast na napisaniu książki niestety wysiłek się nie kończy. Po twórczym wzlocie następuje okres mozolnej pracy nad edytowaniem, poprawianiem, szlifowaniem i zmaganiami z korektami wydawców, którzy dążą do spłycenia tekstu, zrobienia go zbyt poprawnym, odebrania mu duszy poprzez podejście do dzieła jak do pracy maturalnej.
Jakie książki, poza swoimi, Pan czyta?
Czytam żarłocznie od wczesnej młodości. Literaturę piękna jak i prace historyczne, traktaty filozoficzne, antropologiczne i ekonomiczne. Na wymienianie swoich ulubionych książek nie wystarczy tutaj miejsca. W tym momencie przychodzą mi do głowy te, które czytałem po kilka razy i wciąż do nich sięgam. A więc, Sto lat samotności Marqueza, East of Eden i Cannery Row Steinbecka, Przedwiośnie Żeromskiego. Pożegnanie jesieni Witkacego. Przeczytałem chyba wszystkie książki Normana Daviesa, jego Europe, A History uważam za najlepszą pracę na temat historii naszego kontynentu. Nasuwają się też książki Pawła Jasienicy Polska Piastów, Polska Jagiellonów, Rzeczypospolita Obojga Narodów , Jareda Diamonda takie jak Guns, Germs, and Steel, czy Collapse. Muszę też wymienić Capital in the XX-th Century Thomasa Piketty. Ostatnio zachwyciłem się powieścią Chołod Szczepana Twardocha i pracą antropologiczną Yuvala Noaha Harari Sapiens. Nadmienię, że książki staram się czytać w oryginale, nie mam zaufania do tłumaczeń.
Który kraj traktuje Pan jak swój dom, gdzie jest Pana serce? W Polsce czy w USA?
Moja osoba, jak i moja dusza mieszkają w obydwu krajach. Na początku nienawidziłem Stanów. Każdy emigrant, jeśli się do tego przyzna, czuje się podobnie. Jest przeszczepiony, dobrowolnie lub nie, do innej kultury, w której wszystko go dręczy i uwiera. Dopiero po latach przeszczep się przyswaja, zaczyna się go tolerować, potem lubić, wreszcie czuć się jego częścią. Nie wszyscy emigranci ten ostatni etap osiągają. Wielu żyje fizycznie w jednej rzeczywistości a psychicznie w innej. Mnóstwo mieszkających w USA Polaków jakich znam, czyta książki, gazety i periodyki wyłącznie po polsku, ogląda wyłącznie polską telewizję, ma tylko polskich znajomych, przeżywa wyłącznie polskie wydarzenia polityczne i kulturalne. Ja należę do szczęśliwców, którzy się całkowicie zaadoptowali a jednocześnie nie pozbyli kultury, w której wyrośli. Mogę bez fałszywej skromności powiedzieć, że jestem równocześnie Polakiem i Amerykaninem. Mam dwie ojczyzny. Mój dom jest w Santa Fe, w stanie New Mexico a moje mieszkanie w Krakowie. Dzielę swój adres pomiędzy tymi dwoma miejscami, moje serce i moje poczucie przynależności i związanego z tym patriotyzmu należy do obydwu ojczyzn.